U Disneya i w wielu innych kreskówkach amerykańskich jest sympatycznym, uroczym zwierzątkiem. Szop Meeko towarzyszy Indiance Pocahontas w słynnej produkcji z 1995 r., co wpisuje się w pewien schemat filmów rysunkowych: inteligencja, odwaga, miękkie futerko i słodkie uszka. Misiowata sylwetka, miły pyszczek, wreszcie charakterystyczny wygląd z czarną maską wokół oczu podobną do tej, jaką nosił Zorro powodują, że szop stał się jednym z najczęściej wykorzystywanych zwierząt w amerykańskiej popkulturze.
Bohater bajek, wzór dla pluszaków, ozdoba tornistrów, zeszytów, gadżetów. Dzięki temu w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Meksyku i wielu krajach północnej części kontynentu amerykańskiego znają go wszyscy. Gdy Kolumb w 1492 r. dotarł do wysp Bahama, szopy były pierwszymi zwierzętami, jakie napotkał na plaży.
Poniekąd dzięki filmom i kreskówkom szop jest dobrze znany także w Europie. I lubiany. Jednak mało kto wie, że bliższa znajomość szopem może skończyć się źle dla naszej rodziny, a to sympatyczne, osławione przez Disneya zwierzę jest jedną z największych katastrof, jakie na nas spadły. Katastrofą powoli bez wyjścia i bez ratunku.
Niewiele osób wie, że szopy żyją nie tylko w Ameryce, ale i u nas. Licznie i na coraz bardziej masową skalę.
W połowie lat osiemdziesiątych polska telewizja w trakcie ferii zaproponowała młodym widzom program przyrodniczy, a w jego ramach – ankietę. Należało nadsyłać swoje obserwacje zwierząt z zaznaczeniem miejsca. Następnie nadesłane obserwacje nanoszone były na mapę Polski. Podczas odczytywania jednej z nich prowadzący znalazł wpis: „Szop pracz, niedaleko Szczecina” i zdziwiony dodał: „Chyba ktoś się pomylił! Szopy żyją w Ameryce!”.
Już wtedy jednak zaobserwowanie szopa koło Szczecina nie musiało być fantasmagorią pod wpływem disneyowskiej kreskówki, ale realnym spotkaniem z tym zwierzęciem. Dzisiaj napotkanie szopa pod Szczecinem jest jeszcze łatwiejsze, podobnie zresztą jak w całej zachodniej Polsce.
Zwierzęta te licznie występują w Zachodniopomorskiem, Lubuskiem i Wielkopolsce. Analiza mapy zamieszczonej pod hasłem „Atlas ssaków Polski” pozwala zorientować się, że opanowały już całe terytorium kraju. W jego zachodniej części od kropek wskazujących stanowiska ich występowania jest aż czarno, w środkowej i wschodniej Polsce jest ich mniej, ale szopy znajdujemy już w Białowieży, koło Suwałk, Łomży, w Chełmskim Parku Krajobrazowym, pod Zamościem czy w Bieszczadach. Nie tyle co w Polsce zachodniej, ale są po prostu powszechne. I coraz liczniejsze.
– Ich liczebność będzie rosła, bo niewiele im przeszkadza w mnożeniu się – mówi prof. Tadeusz Mizera z poznańskiego Uniwersytetu Przyrodniczego. Szop nie ma u nas naturalnych wrogów, bo poza wilkiem, czy wciąż bardzo nielicznym rysiem, nikt inny na niego nie poluje. Nie nękają go też myśliwi, chociaż można na niego swobodnie i zgodnie z prawem polować przez cały rok. Co więcej, wolno też chwytać go w pułapki, co w wypadku innych zwierząt jest zabronione i zakrawa na kłusownictwo. Myśliwi jednak szopami specjalnie się nie interesują.
– Kiedyś trzymano je w klatkach na fermach futerkowych, ale teraz futro szopów nie jest zbyt cenione. Upolowanie go jest bardzo trudne, ponadto mało kto ma ochotę strzelać do filmowego zwierzęcia, które rozsławił Disney – mówi prof. Mizera.
Szopy to bowiem ssaki inteligentne i sprytne. Niewiele wiadomo na temat tego, jak dostały się do Polski, poza tym że z zachodu, od strony Niemiec. Dlatego szop najliczniejszy jest wciąż w Polsce zachodniej, od Szczecina po Poznań i Wrocław.
Już w 1927 r. Niemcy podjęli pierwszą próbę wypuszczenia szopów na wolność, w okolicach Frankenburgu w Hesji – wtedy jeszcze nieudaną. W kwietniu 1934 r. na posesji leśnej Rolfa Haaga wypuszczono kolejne siedem osobników. Po co? Jak to ujął Rolf Haag w swoim wniosku do hitlerowskiego już wtedy związku łowieckiego Hesji, chodziło o „wzbogacenie fauny łowieckiej Niemiec”. Wzbogacenie o inwazyjny i szalenie groźny gatunek.
Może więc go wypuszczono jak kiedyś Rosjanie wypuszczali jenoty, a wzbogacające faunę Niemiec szopy przetrwały i rozmnożyły się na wolności? A może same dały nogę z ferm, z których każda to biologiczna bomba?
Na korzyść tej teorii przemawia fakt, że szop do swej inteligencji dokłada także sprawność manualną. Ma wręcz nadzwyczajne ręce, którymi często wyszukuje pokarmu np. w wodzie. Od tych łap wzięła się jego nazwa – szop pracz. Zauważono bowiem, że zwierzę często zanurza w wodzie swoje pożywienie. Pierze je, jak powiadają ludzie, czy też raczej obmywa.
Niegdyś uznawano, że robi to z powodu swojego zamiłowania do czystości, jako urodzony esteta żywieniowy. Szopy nie mają jednak problemu z tym, aby zjadać pokarm zabrudzony, nie o to chodzi. Tu chodzi o zmysły.
Szopy mają słaby wzrok, porównywalny z ludzkim, na dodatek są krótkowidzami. Z reguły rozwinięty u drapieżników węch, u nich nie jest rewelacyjny i służy głównie do rozpoznawania nawzajem własnych zapachów i, co za tym idzie, terytoriów.
Słuch jest niezły – szop usłyszy pod ziemią pędraka czy dżdżownicę, wychwyci uszami poruszającą się na liściu gąsienicę, ale ich prawdziwym atutem jest dotyk. Ewolucja rozwinęła u tych ssaków receptory dotykowe do takiego stopnia, że dwie trzecie ich powierzchni mózgu odpowiedzialnej za postrzeganie zmysłowe jest wyspecjalizowane w rozpoznawaniu bodźców dotykowych.
Zwierzęta mają na łapach zrogowaciały, ale elastyczny i żywy naskórek, który zmienia się pod wpływem namoczenia w doskonałą maszynerię do budowania przestrzennej struktury odkrywanego świata. Szop poluje dotykiem, porusza się za pomocą dotyku i odnajduje nim świat. Kto wie, może sprawne paluszki pomogły mu kiedyś dać drapaka z ferm futerkowych?
W każdym razie w Polsce szopy pojawiły się po raz pierwszy po drugiej wojnie światowej. Może było to pokłosie hitlerowskich hodowli, ale może przywieźli je też do Europy amerykańscy żołnierze – tak było np. we Francji w latach sześćdziesiątych. W 1959 r. szop był uważany za ssaka występującego w Polsce i dopiero wtedy zniknął z atlasów, trochę jak imperialistyczny najeźdźca.
Obecność szopa pracza w Polsce była więc przez lata tematem tabu, pewną tajemnicą poliszynela, a jego zgłoszenia w latach osiemdziesiątych nie musiało być potraktowane poważnie, chociaż mogło odpowiadać prawdzie. Dzisiaj, w XXI w. nikt nie ma wątpliwości, że amerykańskie szopy są częścią polskiej fauny. Co więcej, częścią inwazyjną i szalenie niebezpieczną.
Na kuny narzekamy, gdy niszczą poddasza i kable w samochodach. Tchórze i lisy wyciągają drób z kurników. Norki masakrują wodne zwierzęta, a puszczone wolno koty zabijają ptaki i małe ssaki. Szkody powodowane przez szopy mało kto dostrzega, bo też ten ssak oddziałuje na przyrodę niepostrzeżenie. Za to bardzo mocno.
– Mamy świeży film z szopem, który usiłuje wejść do gniazda bociana czarnego w Wielkopolsce – mówi prof. Tadeusz Mizera. To jeden z dowodów na to, że przybysz z Ameryki plądruje ptasie gniazda, wybiera jaja i pisklęta. Pod Sierakowem jeden z leśników znalazł szopa smacznie śpiącego w splądrowanym wcześniej gnieździe jastrzębia.
Ssak w zasadzie nie oszczędza nikogo – małych i całkiem sporych ptaków, łącznie ze szponiastymi czy bocianami. Łapie małe ssaki, łowi ryby, wyciąga skorupiaki z płytkich wód. Kolonia rybitw pod Kiszkowem została wybita w jedną noc, prawdopodobnie właśnie przez szopa czy ich zgraję.
Ten ssak jest oportunistycznym wszystkożercą, który na dodatek nauczył się korzystać z dobrodziejstw miast. Pojawia się w śmietnikach – tak, jak w Ameryce. – W Torzymiu widziałem samicę szopa z piątką młodych przy śmietniku – mówi prof. Mizera.
W Polsce szop jest klęską, zresztą nie tylko u nas. W Niemczech rozmiary plagi są ogromne, w okolicach Kassel (bodaj najbardziej „zaszopionym” mieście świata, bardziej niż Nowy Jork czy Waszyngton), Hanoweru czy Frankfurtu to już setki obserwacji tych przybyszów zza oceanu. W niemieckich miastach szopy pojawiają się wokół śmietników niekiedy częściej niż koty. Inwazyjne ssaki żyją we Francji, Belgii, Holandii, Austrii, a także na terenach dawnego ZSRR, łącznie z Azerbejdżanem, gdzie wypuszczano je specjalnie w latach czterdziestych.
Co ciekawe, znaczy to, że szopy w pewnym sensie wróciły do macierzy. Wykopaliska trzeciorzędowe wskazują na to, że ich przodkowie żyli tu 25 mln lat temu. Potem przedostali się do Ameryki, a w Europie wymarły. Cała rodzina szopowatych to grupa zwierząt amerykańskich – należą tu ostronosy, kinkażu czy kotofretki (szopiki).
Szopy mnożą się szybko (samica jest w ciąży tylko przez dwa miesiące, rodzi do pięciu młodych), jego dieta jest różnorodna, a liczba jego potencjalnych ofiar – bardzo długa, od raków i ryb po całkiem duże ptaki. Nic nie zagraża jego inwazji, więc należy się szykować na bardzo poważne jej konsekwencje.
Można się więc zastanawiać, dlaczego w Ameryce szopy nie spowodowały katastrofy, która ma miejsce u nas? Naukowcy tłumaczą to wyścigiem zbrojeń. Ofiary toczą go z drapieżnikami. Przykładowo, jeżeli szop wybiera długimi palcami jaja dzięciołów z dziupli, to te w toku ewolucji zaczynają kuć otwory coraz głębsze, poza ich zasięgiem. Tak robią dzięcioły amerykańskie, ale nie nasze, gdyż dotąd nie stykały się z podobnym zagrożeniem.
Szopy są tak liczne, że spotkania z nimi będą w Polsce coraz częstsze. Głównie nad wodami, których brzegów się trzymają. Łatwo wtedy na brzegu rozpoznać ich charakterystyczne tropy z długimi palcami – nie do pomylenia z innym zwierzęciem.
Radosław Nawrot