Parada przywódców, którzy odwiedzili wileński szczyt Trójmorza może świadczyć, że egzystencjalne wątpliwości co do tego projektu mamy już za sobą. Do stolicy Litwy stawili się prezydenci Polski, Litwy, Ukrainy, premier Grecji i zastępy przedstawicieli rządów od Japonii po USA, a także biznesu, zainteresowanego inwestowaniem w państwa między Bałtykiem, Adriatykiem a Morzem Czarnym.
Przyłączenie się do projektu Grecji z jej terminalami gazowymi, zdolnymi zaopatrywać w surowce kraje, uzależnione dotąd w tej kwestii od Rosji, rozszerzyło zresztą cały projekt także na Morze Egejskie. Jeszcze kilka lat temu wyśmiewano Trójmorze jako pisowską mrzonkę, zaprzężoną do realizacji nośnego kiedyś hasła o Polsce, która wstaje z kolan. Od czasu, gdy o udział w inicjatywie zaczęli zabiegać Niemcy, nikt się już jednak poza Polską z Trójmorza nie śmieje.
W Wilnie także nikt nie zwracał uwagi na rozbryzgi błota z polskiego politycznego piekiełka – jeśli już, to z uznaniem podkreślano wkład Polski w pomysł, wzmacniający zdolność do przeciwstawiania się agresywnym działaniom Rosji.
Zdolność do szybkiego i skutecznego przerzucenia wojsk w rejony Unii, zagrożone ewentualnym atakiem, nie są wyimaginowanym problemem, ani, jak kto woli – szkodliwą megalomanią, tylko kwestią być albo nie być w świecie, który przestał już wypłacać dywidendę za pokój.