Biolożka Patricia Casas jest pierwszą Hiszpanką, u której zdiagnozowano wrzód Buruli. Choroba ta wywoływana jest przez prątki Mycobacterium ulcerans.
Początkowo objawia się jako niebolesny guzek, z czasem rozwija się w ognisko martwicy skóry i tkanki podskórnej, które może sięgać aż do głębszych tkanek. Zachorowania odnotowywane są w Afryce, Australii, Azji i w Ameryce Południowej. Do tej pory chorobę odnotowano w około 30 krajach, głównie ze strefy tropikalnej i subtropikalnej. Każdego roku odnotowuje się około 2000 przypadków zakażenia tą bakterią.
Jak stwierdzają lekarze, choroba rzadko prowadzi do zgonu, lecz gojenie się ran trwa miesiącami i może skutkować powstawaniem przykurczy stawowych i bliznowców. Jednakże do tej pory sposób zakażenia był owiany tajemnicą.
Patricia Casas dziesięć lat temu spędziła pięć miesięcy w peruwiańskiej dżungli w ramach projektu skupiającego się na ochronie małp Titi. Po powrocie do domu na lewym ramieniu spostrzegła niewielką ranę, która przypominała oparzenie papierosem. Kobieta poszła do kliniki po pomoc, lecz lekarze pomylili objawy z oparzeniem i przepisali maść.
Rana zaczęła szybko rosnąć i w niedługim czasie przekształciła się w 12-centymetrowy wrzód ze stanem zapalnym, który rozciągał się od łokcia aż po pachę. Kobieta leżała w szpitalu przez sześć tygodni, podczas których lekarze próbowali zdiagnozować niespotykaną w Hiszpanii chorobę. Przez cztery kolejne lata naukowczyni musiała żyć z chorobą, która powoli rozkładała jej ciało.
W trakcie dalszego leczenia, przez prawie dwa lata Casas musiała przyjmować antybiotyki, które spowodowały uszkodzenie wątroby i głuchotę. Przy kolejnym osłabieniu jej układu odpornościowego, choroba powróciła i znów dochodziło do postępującego owrzodzenia tkanek. W ciągu czterech lat badaczka przeszła cztery operacje, dzięki czemu została wyleczona.
Choroba zmieniła jej życie, została zmuszona do zrezygnowania z kariery naukowej. Obecnie zarządza hostelem z pubem w jednym z małych miast w Hiszpanii. Niestety choroba pozostawiła trwały ślad na jej ciele — bliznę, która wygląda jak ugryzienie rekina. Jednakże naukowczyni nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa i zamierza powrócić do swoich badań.
Bakteria Mycobacterium ulcerans jest niezwykle trudna do wyhodowania w warunkach laboratoryjnych, przez co jej identyfikacja i diagnoza są bardzo skomplikowane. Do tej pory nie było za wiele wiadomo o mechanizmie stojącym za przenoszeniem choroby. Jednakże teraz naukowcy sugerują, że jej „nośnikami” mogą być komary.
Badania wykazują, że w Australii osoby cierpiące na wrzody Buruli mieszkają na obszarach, gdzie licznie występują komary Aedes notoscriptus. Dalsze analizy sugerują, że w tym „chorobowym systemie” znajduje się także jeden z gatunków oposa, który zjada własne odchody, aby zmaksymalizować składniki odżywcze z liści eukaliptusa.
Mikrob, który wywołuje opisywaną chorobę, bytuje właśnie w tych odchodach. Następnie komary przenoszą bakterię z oposów na ludzi. Z drugiej strony, badania przeprowadzone w Afryce sugerują, że za przenoszenie choroby są odpowiedzialne owady wodne oraz karczownik ziemnowodny (gatunek gryzonia).