Jeszcze niedawno większość psów i kotów żyła głównie w ogrodach, na podwórkach, czasem w domu, ale raczej jako zwierzęta towarzyszące niż „pełnoprawne dzieci”. Jak przypomina anestezjolog weterynaryjny Eddie Clutton na łamach „New Scientist”, dziś ich status radykalnie się zmienił: w samej tylko Ameryce właściciele mieli w tym roku wydać prawie miliard dolarów na kostiumy dla zwierząt.
Clutton pisze, że przodkowie współczesnych „fur babies” byli po prostu małymi udomowionymi drapieżnikami z rodzajów Canis i Felis, które dawały ludziom towarzystwo, radość i pewne korzyści zdrowotne, a dzieci uczyły szacunku do zwierząt i oswajały z tematem śmierci. Dziś ta relacja coraz częściej przesuwa się w stronę traktowania psa czy kota jak małego człowieka, z całym pakietem gadżetów i rytuałów charakterystycznych dla świata dzieci.
To, co z ludzkiej perspektywy wygląda jak troska, z perspektywy zwierzęcia może jednak oznaczać ograniczoną swobodę, przewlekły stres i bolesne procedury medyczne.
Psiecko jako wielki biznes
Na rosnące konsekwencje tego zjawiska zwraca uwagę zespół autorek i autorów książki „Veterinary Controversies and Ethical Dilemmas”, w której cały rozdział poświęcono właśnie „fur baby culture”. Weterynarze opisują, jak zwierzęta przeszły drogę od zwierząt użytkowych do członków rodziny, co stworzyło, jak to nazywają, „zyskowny fenomen fur baby” i napędza coraz bardziej inwazyjne leczenie.
Autorzy książki podkreślają, że najdroższe czy najbardziej zaawansowane technologicznie procedury nie zawsze są najlepsze dla psa czy kota. Ale właściciele zwierząt nalegają często na nie wychodząc z założenia, że najdroższe znaczy najlepsze dla ich „psiecka”.
Prof. Eddie Clutton mówi, że tylko część weterynarzy widzi rosnącą popularność „fur baby culture” jako poważny problem dobrostanowy, podczas gdy „niektórzy, być może wielu lekarzy i udziałowców korporacji, postrzegają ten koncept jako niezwykle wygodny sposób na zarabianie dużych pieniędzy„.
W książce szeroko opisano także komercjalizację lecznictwa, w tym wchodzenie do branży dużych funduszy finansowych, oraz to, jak nacisk na wzrost przychodów łączy się z oczekiwaniami opiekunów, by „dla ukochanego psa zrobić absolutnie wszystko”.

Kiedy wózek i radioterapia nie pomagają psu
Clutton w swoim tekście w „New Scientist” ostrzega, że konsekwencje „psieckowatości” są dla zdrowia fizycznego i psychicznego zwierząt dobrze udokumentowane. Jako przykład podaje wózki dla psów: mogą być przydatne dla zwierząt starszych czy po urazach, ale ich nadmierne używanie u zdrowych psów prowadzi do zaniku mięśni, problemów ze stawami i otyłości, a ograniczanie ruchu i kontaktu z otoczeniem sprzyja lękowi i frustracji.
Jednocześnie, jak zauważa autor, część lekarzy weterynarii nie tylko nie hamuje tej tendencji, ale wprost na niej korzysta. W skrajnych przypadkach „zachęcanie do nadmiernego leczenia, na przykład radioterapii u bardzo starych zwierząt, może dodatkowo pogarszać dobrostan, nie przynosząc przy tym realnej poprawy zdrowia”.
„Co innego głęboka miłość opiekuna do zwierzęcia, a co innego weterynarz, który korzysta z błędnie rozumianego oddania, by wykonywać niepotrzebne, inwazyjne, bolesne, niesprawdzone i drogie procedury na pacjencie, który nie może wyrazić zgody” – pisze Clutton.
Zespół autorek „Veterinary Controversies and Ethical Dilemmas” dodaje, że dłuższe życie dzięki lepszej terapii nie zawsze oznacza lepsze życie – szczególnie jeśli starsze zwierzę jest „obciążone chorobami wieku podeszłego, a opiekun i weterynarz zbyt długo odwlekają powiedzenie ostatniego „do widzenia””.
Miłość tak, antropomorfizm nie
Weterynarze mocno podkreślają, że celem ich krytyki nie jest zawstydzanie opiekunów, którzy traktują psy i koty jak członków rodziny. Zwracają raczej uwagę, że zachwyt nad „ludzką” więzią bywa zachętą do antropomorfizowania zwierząt, a to może prowadzić do decyzji szkodliwych dla ich dobrostanu.
Jednym z winowajców jest ich zdaniem media społecznościowe, gdzie influencerzy masowo dzielą się „poradami zdrowotnymi” dla zwierząt, często bez żadnych podstaw naukowych. Coraz częściej opiekunowie przychodzą do gabinetu z gotową, wygooglaną diagnozą i listą oczekiwanych badań, co dodatkowo komplikuje rozmowę o tym, co jest dla zwierzęcia naprawdę potrzebne.
A jednym z najważniejszych elementów tej debaty pozostaje kwestia komunikacji między opiekunami a lekarzami weterynarii. Część właścicieli w dobrej wierze próbuje diagnozować zwierzęta samodzielnie, zanim pojawi się w gabinecie. To jednak utrudnia rzetelne omówienie objawów i może skłaniać do oczekiwania zbędnych badań czy terapii.

Autorzy książki zauważają, że w epoce mediów społecznościowych weterynarze zmagają się z presją, aby – zamiast analizować potrzeby konkretnego pacjenta – spełniać życzenia opiekuna, nierzadko inspirowane internetowymi trendami. Liczą, że lepsza znajomość realiów pracy lekarzy weterynarii i większa świadomość etycznych dylematów branży pozwolą odzyskać równowagę między troską, rozsądkiem i dobrostanem zwierząt.
Autorzy książki liczą, że dyskusja o „fur baby culture” pomoże zwiększyć świadomość społeczną i zrozumienie roli lekarza weterynarii, w tym także jego dylematów moralnych między oczekiwaniami opiekuna, kosztami leczenia a tym, co realnie służy psu czy kotu. Vet Practice podkreśla, że twórcy publikacji chcą „lepszego zrozumienia złożonych czynników wpływających na opiekę nad zwierzętami oraz większego docenienia roli chirurga weterynarii w społeczeństwie”.
Wspólny przekaz wszystkich tych głosów jest prosty: można kochać swojego psa czy kota jak rodzinę, ale w decyzjach o ich zdrowiu trzeba pamiętać, że to nie „małe dzieci w futrze”, tylko przedstawiciele Canis i Felis – ze swoimi potrzebami, ograniczeniami i prawem do życia bez zbędnego cierpienia.